Ciągle byłam sama

Z EWĄ, uzależnioną od internetu, rozmawia Maja RUSZPEL.

Maja Ruszpel: Kiedy zrozumiałaś, że sposób, w jaki korzystasz z komputera i internetu jest dla ciebie szkodliwy?

Ewa: Bardzo wcześnie. Właściwie to mogę powiedzieć, że chyba od razu, kiedy to się zaczęło dziać. Miałam 21 lat. Zaczęłam mieć problemy zdrowotne, które wymusiły ciągłe przebywanie w domu. Przez chorobę spędzałam dużo czasu sama, niejako bez mojej woli zostałam odizolowana od grona znajomych, przyjaciół… Nie mogłam też chodzić na studia. Żeby się czymś zająć, zaczęłam odkrywać przyjemności z korzystania z internetu.

Co to była za aktywność?

Fora internetowe. I bardzo szybko stałam się na nich osobą rozpoznawalną – taką lokalną „gwiazdeczką”. Doradzałam, wypowiadałam się na różne tematy. To były fora lifestylowe – dyskutowaliśmy niemal o wszystkim: o związkach, życiu, relacjach. Potrafiłam dyskutować godzinami z obcymi ludźmi na błahe, jak i poważne tematy. To było wciągające.

A czemu nie starałaś się kontaktować z przyjaciółmi? Nie miałaś życia prywatnego zanim zachorowałaś i zostałaś w domu?

Miałam znajomych. Ale to był w ogóle trudny czas w moim życiu, na który nałożyło się kilka wydarzeń – moi rodzice się rozstali. Mama chciała separacji, tata na to odpowiedział sprawą o rozwód. Mój brat zachorował na depresję… Do tego ledwo co rozpoczęłam studia – musiałam się tam umieć sprawdzić, wykazać, zaistnieć. Moje wcześniejsze doświadczenia z rówieśnikami w szkole, jak byłam nastolatką, nie były udane. Na etapie dojrzewania byłam wyśmiewanym odmieńcem. Potem coś się zmieniło. W szkole średniej stałam się popularną, lubianą osobą. Niestety, na studiach znowu musiałam budować swój wizerunek od nowa i to mnie przerosło… Tymczasem w internecie byłam zauważana od momentu zalogowania się i napisania kilku wypowiedzi.

Nie myślisz, że to, co robiłaś w sieci, wynikało z samotności? Z potrzeby kontaktu z ludźmi?

Nie. Myślę, że zawsze czułam się samotna i w tym sensie moja choroba, która spowodowała, że dużo czasu spędzałam sama w domu, tylko wywołała ten objaw – bo to wtedy mój problem uzależnienia od internetu się objawił. Jako dziecko nie czułam wsparcia ze strony rodziców. Tata jest alkoholikiem, mama była ciągle czymś zajęta… Mam młodszego brata, którym jako dziecko także musiałam się zajmować. Przyznam, że rodzice nie przykładali wielkiej wagi do tego, że ciągle jestem emocjonalnie nieobecna w domu – czyli wtedy, kiedy moje życie toczyło się w internecie… Może dwa czy trzy razy mama zrobiła awanturę, ale nic więcej. Ciągle byłam sama i ciągle musiałam sama ze wszystkim dawać sobie radę. Do tego byłam przyzwyczajona.

Można powiedzieć, że w domu, w którym się wychowałaś, nie było bliskości i wsparcia?

Chyba tak.

Wróćmy do kolegów i koleżanek ze szkoły – jak cię traktowali rówieśnicy?

Jako nastolatka byłam specyficzną osobą. Mama jest bardzo kobieca i zadbana, a ja odwrotnie – ostentacyjnie nie dbałam o siebie. Chodziłam na przykład z brudnymi włosami do szkoły, ubierałam się jak chłopak. Ale byłam zaniedbana, bo też nikt mnie tego nie nauczył, żeby o siebie dbać… Pod koniec podstawówki aż do drugiej klasy gimnazjum byłam przez rówieśników gnębiona. Faktem jest, że miałam niewielką nadwagę, nie potrafiłam o siebie zadbać i dziwnie się ubierałam, ale zwykle na początku byłam normalnie traktowana przez rówieśników… Gdy tylko usłyszałam jakiś niepochlebny komentarz na temat swojej wagi, to zupełnie się zamykałam, czułam się poszkodowana, zraniona i chyba jeszcze bardziej wysyłałam rówieśnikom komunikat pod tytułem „jestem ofiarą”. Miałam też dziwne zachowania, bo byłam bardzo skoncentrowana na swoim świecie wewnętrznym, nie zważając na to, że mogę np. nieestetycznie jeść albo siedzieć z otwartą buzią i niezbyt rezolutnie wpatrywać się w jeden punkt. W liceum wszystko się zmieniło – byłam dobrze traktowana i lubiana. Od dzieciństwa byłam mocno empatyczną osobą, zainteresowaną światem duchowym, psychologicznym i emocjonalnym. Bardzo więc przejmowałam się problemami innych ludzi, chciałam żeby każdy wokół mnie był szczęśliwy, akceptowany i świadom swoich zalet… Mówiłam osobom dookoła miłe rzeczy, dowartościowywałam je, doradzałam i wnikliwie słuchałam. To mi pomagało zdobywać sympatię w małych grupach, najczęściej dwuosobowych. Natomiast miałam również aspiracje bycia gwiazdą socjometryczną, osobą lubianą w większym towarzystwie, wyróżniającą się i na świeczniku. Podpatrywałam w tym aspekcie mojego tatę, który był właśnie takim człowiekiem. Żadna impreza, wydarzenie towarzyskie nie mogło mnie ominąć. Gdy modne było palenie za szkołą – paliłam, gdy wszyscy próbowali alkoholu – próbowałam i ja (oczywiście w pewnych granicach). Do tego miałam duże poczucie humoru, często żartowałam. Natomiast ten etap się skończył, kiedy poszłam na studia, a nie chciałam powrotu do poprzedniego, czyli gnębienia. Znów musiałabym walczyć o akceptację. A w internecie bez problemu dużo uznania zdobywałam trafnymi poradami i zabawnymi ripostami. Po prostu wiedziałam, czego potrzebują ludzie i im to dawałam. Przy okazji dając i sobie to, czego potrzebowałam – uznanie i zauważenie.

Ile było tych forów, na których pisałaś?

Około 10. Jak nudziło mi się jedno, przechodziłam na drugie. Starałam się nie udawać kogoś, kim nie jestem, ale zależało mi, żeby pokazywać siebie tylko od dobrej strony i nie ujawniać za dużo, żeby nikt nie mógł tego podważyć i mnie skrytykować. Nie podawałam do końca prawdziwych informacji na swój temat. Coś upiększyłam, coś podkoloryzowałam… Myślę, że zależało mi po prostu na akceptacji i tam czułam haj, który mi tę akceptację dawał. Siedziałam w internecie po kilkanaście godzin dziennie, czasem przez wiele tygodni. Dla mnie bardzo ważna była anonimowość, bo mogłam udawać kogoś, kim nie byłam, a chciałam być. Na Facebooku nigdy bym sobie na takie coś nie pozwoliła, bo wszyscy by wiedzieli, że jakoś manipuluję informacjami – dlatego Facebook nie był dla mnie nigdy tak wciągający.

A poznałaś kogoś w realu?

Nikogo, poza jedną osobą, chłopakiem, z którym zresztą bardzo długo nie chciałam się spotkać… Namawiał się na to spotkanie aż 2 lata… Korespondowałam z kilkudziesięcioma osobami, ale nigdy się nie poznaliśmy i nigdy nie zobaczyliśmy na żywo. To, co robiłam, było pełne sprzeczności; z jednej strony z nimi rozmawiałam, a nawet – w prywatnych wiadomościach – pisałam coś o sobie autentycznego. Z drugiej, z czasem mnie to męczyło, że czegoś ode mnie chcą, że mają jakieś oczekiwania, do czegoś mnie zobowiązują… Internet pomagał mi to łatwo uciąć. Po prostu przestawałam się odzywać, zmieniałam forum albo unikałam spotkania twarzą w twarz.

A pamiętasz film „Sala samobójców”? Tam też oboje rodzice są skupieni na sobie – nie widzą i nie czują, co dzieje się z ich dzieckiem.

Doskonale go pamiętam. Gdy go oglądałam, już od kilku tygodni siedziałam w domu, przy zasłoniętych roletach, miałam totalny bałagan w pokoju… I pamiętam, że zachowałam się tak, jak Sylwia – czyli ta dziewczyna, z którą główny bohater koresponduje… Kiedy Sylwia dowiaduje się, że Dominik popełnił samobójstwo, wybiega ze swojego pokoju – wychodzi na dwór, na słońce, na świat. Wcześniej całe tygodnie, tak jak ja, spędzała niemal w norze, po ciemku. To było jak katharsis. Po „Sali samobójców” wstałam i posprzątałam cały pokój, odsłoniłam okna. Nigdy więcej potem nie doprowadziłam siebie aż na takie dno i nigdy więcej nie byłam w takim ciągu uzależnienia od internetu.

Chodziłaś na terapię w związku ze swoim problemem?

Tak, na wiele terapii. Zaczęło się od terapii grupowej dla DDA – kiedy zaczęłam czuć, że naprawdę spędzanie czasu w sieci zaczyna mnie niszczyć, powiedziałam o tym mamie. I mama mi poradziła właśnie terapię dla DDA. Potem chodziłam do różnych psychologów, w tym raz do terapeuty uzależnień, który – jak dziś o tym myślę – bardzo dobrze mnie zdiagnozował. Ale… Przyznam, że nic mi nie pomagało. Szukałam sposobów na „abstynencję” od internetu. W którymś momencie zrobiłam sobie listę stron zakazanych, na które nie wolno mi wchodzić, nawet ustaliłam sobie hasła, które blokowały te strony, po czym sama te hasła łamałam i łamałam abstynencję. Raz – niby z ciekawości – zajrzałam na minutę na jedno z forów, potem na 15 minut, a potem „poleciało” już 15 godzin. Dziś abstynencję definiuję w ten sposób – nie spędzam czasu w internecie dla przyjemności. Robię tyle, ile wymaga ode mnie praca. Ale i tak to jest bardzo trudne. Mój najdłuższy okres abstynencji trwał dwa razy po dwa miesiące – czyli w sumie 4 miesiące. Ale z przerwą.

To co ci pomogło?

Mityngi, na których spotykają się Anonimowi Uzależnieni od Komputera i Internetu. Długo takiej grupy osób szukałam, ale w Warszawie była tylko jedna i spotykała się nieregularnie. Nareszcie, od roku, kiedy co tydzień na ul. Siennej 45 takie spotkania organizowane są co poniedziałek, możliwie regularnie się na nich pojawiam, czasem prowadzę taki mityng. To mi bardzo pomaga. Nareszcie znam grupę ludzi, którym nawet nie muszę dużo mówić, żeby oni mnie rozumieli, a ja ich. To jest bardzo uwalniające i dające ulgę.

Na  stronie internetowej piszecie o sobie „Anonimowi Siecioholicy są bezdochodowym zrzeszeniem ludzi, dla których głównym problemem stał się komputer. Jesteśmy zdrowiejącymi uzależnionymi, którzy spotykają się regularnie, aby pomagać sobie nawzajem w utrzymywaniu komputerowej abstynencji. Jedynym warunkiem przynależności do wspólnoty jest pragnienie ograniczenia czasu spędzanego przy komputerze”. Możesz opowiedzieć więcej?

Pracujemy według zasad wypracowanych przez Anonimowych Alkoholików. Podpieramy się ich literaturą, na podstawie ich 12 Kroków i 12 Tradycji opracowaliśmy własne. Ta wspólnota jest bardzo młoda – nie mamy jeszcze sponsorów, nie mamy stowarzyszenia czy fundacji, jak polskie AA, i nikt z nas nie przeszedł pracy na wszystkich 12 Krokach. I niestety w Polsce – poza Warszawą – takie spotkania się nie odbywają. Nawet u nas średnio na mityngu jest od 3 do 7 osób, więc też niewiele. Choć w sumie na pełnej liście e-mailingowej, na której wysyłamy sobie informacje, jak zdrowieć, jak sobie radzić, znajduje się około 20-30 osób… Jeszcze nigdy nie spotkaliśmy się w tak dużym gronie. Średnia wieku to około 30 lat – choć zdarzają się osoby ponad 50-letnie. Są wśród nas kobiety, są mężczyźni. Ten problem jest na tyle uniwersalny, że dotyczy obu płci.
To faktycznie dziwne, że tak niewiele osób korzysta z tej pomocy, skoro wspólnota w obecnym kształcie istnieje od 2010 roku.

Też trudno mi to zrozumieć. Ale mam świadomość, że problem, o którym rozmawiamy, to znak naszych czasów i wręcz jest niewidzialny. Dziś wszyscy korzystają z internetu. Przez to wiele osób w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest uzależniona. Dla mnie uczestnictwo w mityngach to nie tylko to, że mogę sobie samej pomóc. Chcę też pomagać innym, żeby tak nie cierpieli. Dlatego pomimo faktu, że wspólnota jest młoda, ledwo się utrzymuje – bo naprawdę czasem na mityng przychodzi tylko jedna osoba, chcę żeby istniała, chcę żeby wiedziało o niej coraz więcej osób i żeby tak jak ja, mogli znaleźć tam pomoc.

Wywiad ukazał się w miesięczniku „Świat problemów”. Publikujemy go za zgodą autorki.